Za niecałe trzy godziny miał zapaść wieczór nad tą zmarzniętą flotyllą, gdy na Philipine Sea ni stąd, ni zowąd głośniki zacharczały> nagle ,, Uwaga! Przygotować sześć maszyn do startu!
Pusty dotąd pokład od razu wypełnili ludzie. Kilku odzianych w jasno-czerwone kamizelki techników przystąpiło do przeglądu broni i podwieszonego uzbrojenia. Kilkunastu w kamizelkach niebieskich przywarło ramionami do samolotów i z wysiłkiem przestawiało maszyny z miejsca ześrodkowania bliżej środka pokładu, a potem ubezpieczało kołujących pod lodowaty wiatr pilotów.
Z boku nieco przyczaiło się dwóch wprost niesamowicie wyglądających ludzi w fantastycznych ubiorach z popielatoszarego azbestu. Przez niewielkie, prostokątne szybki na ich twarzach rozpoznać można było wyraz nadzwyczajnego skupienia. Obaj stali w gotowości, aby na wypadek pożaru, uszkodzonego łub rozbitego samolotu natychmiast ratować uwięzionego w kabinie pilota. Za ochronnym występem wieży dowodzenia od przenikliwego wiatru chronił się jeszcze jeden człowiek - dyżurny lekarz w śnieżnobiałym odzieniu, bo nieszczęście, a nawet śmierć na pokładzie lotniskowca czyhała niemal wszędzie.
Ze sposobu, w jaki samoloty zgrupowane zostały na okręcie wyglądało, że pewna część z nich znajdowała się już gdzieś w przestrzeni powietrznej nad Koreą i każdy z krzątających się po chybotliwym pokładzie ludzi patrząc na wzburzone morze z całą pewnością zadawał sobie w duchu pytanie, jak tamte załogi znajdą sposób, by na powrót znaleźć się z nimi.
Nie rozstrzygając tego problemu stalowoszare głośniki ryknęły znowu: „Przygotować śmigłowiec do akcji! I choć pokład lotniskowca w dalszym ciągu kołysał się zapamiętałe, najpierw powoli i niemal niezdarnie, potem coraz szybciej i śmielej kręcić się zaczęły długie łopaty wirnika nośnego śmigłowca. Zaraz potem ogromna góra żelaza, jaką stanowił lotniskowiec, ześlizgnęła się w rozległy wąwóz wodny i mimo że jego pokład trwał w głębokim przechyle głośniki zacharczały donośnie ,, Ustawić maszyny do startu! Obsługa pokładowa walcząc z porywistym wiatrem, by za wszelką cenę utrzymać nie tylko równowagę, ale i mocno stać na nogach na śliskim pokładzie, ruszyła do akcji, usilnie pomagając pilotom podkołować samolotem na wyznaczone miejsce, by nie stracili kierunku przy jakimś nagłym przechyle lotniskowca.
Właśnie w tym momencie wszystkie okręty zespołu wykonały obszerny zwrot i skierowały z otwartego morza na wschód, w stronę klifowego wybrzeża Korei. Za jakąś cudowną przyczyną, po ukończeniu manewru lotniskowiec znalazł się dokładnie w łożu wiatru i chwiejny dotąd pokład „Philipine Sea” uległ niemal trwałej stabilizacji. Efekty działania wiatru i morza neutralizowały się teraz wzajemnie i samolot zespołu YMF-77powracając z bombardowania Yidzonghu mogły już bezpiecznie lądować.
Nim to nastąpiło jednak, znów popłynęło wołanie z okrętowych głośników: „Śmigłowiec -start! ” i pokraczna, szara maszyna niczym wielka ważka z przezroczystymi ramionami skrzydeł niezgrabnie uniosła się w powietrze, pochyliła mocno do przodu i spadłszy w dół poniżej górnego pokładu szybko odeszła od burty okrętu.
Potężny lotniskowiec sunął teraz w miarę spokojnie przez sztormowe fale i kiedy oficer startowy podniósł dłoń nad głowę w charakterystycznym geście, potworny, nie do zniesienia niemal ryk 28-cylindrowego Pratt Whitneya R-4360 Wasp Majora F4U Corsaira ogarnął cały pokład.
Oficer startowy szybko skontrolował pozostałe maszyny i upewniwszy się, że zajęły wyznaczone im miejsce przyklęknął na lewe kolano. Pilot prowadzącego Corsaira docisnął głowę do gąbczastej poduszki umieszczonej na tylnej ściance ciasnej kabiny i zasalutował energicznie. Wtedy oficer startowy z rozmachem uderzył dłonią płasko w stał pokładu i Corsair gwałtownie skoczy ł do przodu. Pięciotonowa maszyna po przebiegnięciu dwudziestu zaledwie metrów uniosła do góry topornie skrojony ogon i za moment zeszła z pokładu z prędkością podmiejskiego ekspresu. Wystarczyło sto metrów, by przy ciężki przecież myśliwiec wzniósł się w powietrze i kiedy tylko minął przednią krawędź startowego pokładu, był już w drodze do koreańskiego wybrzeża. Cztery razy po kolei powtarzano ten proceder, aż cztery charakterystyczne sylwetki z załamanymi w dól skrzydłami niczym niemieckie Ju 87 Stuka wykwitły na ciemniejącym już niebie Morza Żółtego, przemykajcie nisko nadfałami w kierunku Inczhon. Tak rozpoczęło się wyzwalanie południowej Korei...
Pusty dotąd pokład od razu wypełnili ludzie. Kilku odzianych w jasno-czerwone kamizelki techników przystąpiło do przeglądu broni i podwieszonego uzbrojenia. Kilkunastu w kamizelkach niebieskich przywarło ramionami do samolotów i z wysiłkiem przestawiało maszyny z miejsca ześrodkowania bliżej środka pokładu, a potem ubezpieczało kołujących pod lodowaty wiatr pilotów.
Z boku nieco przyczaiło się dwóch wprost niesamowicie wyglądających ludzi w fantastycznych ubiorach z popielatoszarego azbestu. Przez niewielkie, prostokątne szybki na ich twarzach rozpoznać można było wyraz nadzwyczajnego skupienia. Obaj stali w gotowości, aby na wypadek pożaru, uszkodzonego łub rozbitego samolotu natychmiast ratować uwięzionego w kabinie pilota. Za ochronnym występem wieży dowodzenia od przenikliwego wiatru chronił się jeszcze jeden człowiek - dyżurny lekarz w śnieżnobiałym odzieniu, bo nieszczęście, a nawet śmierć na pokładzie lotniskowca czyhała niemal wszędzie.
Ze sposobu, w jaki samoloty zgrupowane zostały na okręcie wyglądało, że pewna część z nich znajdowała się już gdzieś w przestrzeni powietrznej nad Koreą i każdy z krzątających się po chybotliwym pokładzie ludzi patrząc na wzburzone morze z całą pewnością zadawał sobie w duchu pytanie, jak tamte załogi znajdą sposób, by na powrót znaleźć się z nimi.
Nie rozstrzygając tego problemu stalowoszare głośniki ryknęły znowu: „Przygotować śmigłowiec do akcji! I choć pokład lotniskowca w dalszym ciągu kołysał się zapamiętałe, najpierw powoli i niemal niezdarnie, potem coraz szybciej i śmielej kręcić się zaczęły długie łopaty wirnika nośnego śmigłowca. Zaraz potem ogromna góra żelaza, jaką stanowił lotniskowiec, ześlizgnęła się w rozległy wąwóz wodny i mimo że jego pokład trwał w głębokim przechyle głośniki zacharczały donośnie ,, Ustawić maszyny do startu! Obsługa pokładowa walcząc z porywistym wiatrem, by za wszelką cenę utrzymać nie tylko równowagę, ale i mocno stać na nogach na śliskim pokładzie, ruszyła do akcji, usilnie pomagając pilotom podkołować samolotem na wyznaczone miejsce, by nie stracili kierunku przy jakimś nagłym przechyle lotniskowca.
Właśnie w tym momencie wszystkie okręty zespołu wykonały obszerny zwrot i skierowały z otwartego morza na wschód, w stronę klifowego wybrzeża Korei. Za jakąś cudowną przyczyną, po ukończeniu manewru lotniskowiec znalazł się dokładnie w łożu wiatru i chwiejny dotąd pokład „Philipine Sea” uległ niemal trwałej stabilizacji. Efekty działania wiatru i morza neutralizowały się teraz wzajemnie i samolot zespołu YMF-77powracając z bombardowania Yidzonghu mogły już bezpiecznie lądować.
Nim to nastąpiło jednak, znów popłynęło wołanie z okrętowych głośników: „Śmigłowiec -start! ” i pokraczna, szara maszyna niczym wielka ważka z przezroczystymi ramionami skrzydeł niezgrabnie uniosła się w powietrze, pochyliła mocno do przodu i spadłszy w dół poniżej górnego pokładu szybko odeszła od burty okrętu.
Potężny lotniskowiec sunął teraz w miarę spokojnie przez sztormowe fale i kiedy oficer startowy podniósł dłoń nad głowę w charakterystycznym geście, potworny, nie do zniesienia niemal ryk 28-cylindrowego Pratt Whitneya R-4360 Wasp Majora F4U Corsaira ogarnął cały pokład.
Oficer startowy szybko skontrolował pozostałe maszyny i upewniwszy się, że zajęły wyznaczone im miejsce przyklęknął na lewe kolano. Pilot prowadzącego Corsaira docisnął głowę do gąbczastej poduszki umieszczonej na tylnej ściance ciasnej kabiny i zasalutował energicznie. Wtedy oficer startowy z rozmachem uderzył dłonią płasko w stał pokładu i Corsair gwałtownie skoczy ł do przodu. Pięciotonowa maszyna po przebiegnięciu dwudziestu zaledwie metrów uniosła do góry topornie skrojony ogon i za moment zeszła z pokładu z prędkością podmiejskiego ekspresu. Wystarczyło sto metrów, by przy ciężki przecież myśliwiec wzniósł się w powietrze i kiedy tylko minął przednią krawędź startowego pokładu, był już w drodze do koreańskiego wybrzeża. Cztery razy po kolei powtarzano ten proceder, aż cztery charakterystyczne sylwetki z załamanymi w dól skrzydłami niczym niemieckie Ju 87 Stuka wykwitły na ciemniejącym już niebie Morza Żółtego, przemykajcie nisko nadfałami w kierunku Inczhon. Tak rozpoczęło się wyzwalanie południowej Korei...